Wyobraźnia bez hamulców. Rozmowa z Maksem Czornyjem na Lubelskich Targach Książki
Max Czornyj był gościem Lubelskich Targów Książki. W sobote, 28.11. opowiedział o tym, jak tworzy 11 książek rocznie, dlaczego fabuły nigdy nie planuje do końca i czemu pisanie jest dla niego przygodą, a nie rzemiosłem. W szczerej, pełnej dygresji rozmowie z Jakubem Kaletą zdradza kulisy powstawania serii o Eryku Deryle, wyjaśnia, skąd bierze się filmowość jego powieści i tłumaczy, dlaczego jego true crime’y wymykają się tradycyjnym kategoriom.
Jakub Kaleta: Maks, jesteśmy dziś na Twojej „rodzinnej ziemi”, w Lublinie. Często mówisz, że tutejsze spotkania są dla Ciebie szczególne. Co jest w nich dla Ciebie najważniejsze?
Maks Czornyj: Zawsze powtarzam, że to ogromna przyjemność i zaszczyt wracać do Lublina. Za każdym razem widzę tutaj tyle osób, że serce rośnie. To jest moje miejsce na ziemi, tu dorastałem, tu kształtowałem się jako człowiek – i to, że spotkania cieszą się tu takim zainteresowaniem, jest dla mnie nagrodą.
Zawsze zależy mi na interakcji. Zachęcam, żeby pytać, przerywać, wchodzić w rozmowę. Bez odbiorców to wszystko nie ma sensu – bez Państwa książki są tylko pustymi myślami, które istnieją wyłącznie w mojej głowie.
Policzyłem (ciężka dziennikarska robota!) że w tym roku wydałeś… 11 książek. Nie licząc wznowień. Jedenaście. To jest prawie jedna książka na miesiąc. Jak to jest w ogóle możliwe?
Przyznam szczerze, ja sam tego nie liczę, więc zawierzam Twoim wyliczeniom. To faktycznie był obfity rok: literatura dla dorosłych, true crime, książki dla dzieci.
Proces pisania jednej książki trwa u mnie zazwyczaj 3–4 tygodnie. Mówimy o około 20–25 dniach pracy nad tekstem. Dziennie piszę mniej więcej 15–20 tysięcy znaków. Jeśli rozbić to dalej: 20 tysięcy znaków przez 10 godzin daje 2000 znaków na godzinę, to naprawdę nie jest kosmiczna liczba. Każdy protokolant sądowy czy urzędnik, który dużo pisze, wie, że to całkiem zwyczajny pułap.
Dlatego, gdy słyszę, że napisanie jednej książki rocznie to absolutne maksimum możliwości trochę się dziwię. Oczywiście, każdy ma swój tryb pracy, swoje tempo, swoje blokady. Ale czysto matematycznie to nie są przerażające wielkości.
Jeśli ktoś czyta z zaangażowaniem, potrafi „połknąć” kilkadziesiąt stron dziennie. Napisanie tego nie wymaga aż tak wiele więcej czasu. Kluczowe jest to, czy w człowieku jest ta historia, czy ona „ciśnie się” na kartkę. U mnie się ciśnie.

Powiedziałeś, że napisanie książki zajmuje ci trzy–cztery tygodnie. Autorzy, którzy piszą jedną–dwie książki na rok, pewnie w tym momencie złapali się za głowę. Naprawdę uważasz, że jeśli ktoś pisze dłużej, to znaczy, że jest – cytuję – „leniwy” albo ma „blokadę wyobraźni”?
„Leniwy” to oczywiście figura retoryczna, nikt niech się nie obraża. Każdy ma prawo pracować we własnym rytmie i czerpać z tego przyjemność. To jest najważniejsze. Jeśli ktoś delektuje się procesem pisania rok, dwa, trzy, proszę bardzo.
Ja po prostu inaczej funkcjonuję. Te historie we mnie są, one żyją i pchają się na papier. Dla mnie tworzenie to przygoda, dlatego piszę dużo i szybko.
Porównanie do protokolanta sądowego dotyczyło jedynie „ilości znaków”. Protokolant spisuje cudze słowa, ja spisuję swoją wyobraźnię. I tu jest zasadnicza różnica. To, co robię, jest, jakkolwiek to zabrzmi, arcytwórcze. Całkowicie oparte na wyobraźni.
Nie wiem, czy w tym jest jakaś metafizyka. Natomiast faktem jest, że ludzka wyobraźnia pozostaje jednym z najmniej zbadanych obszarów pracy mózgu. Wiemy już całkiem sporo o emocjach, zachowaniach, nawet o tym, które miejsce w mózgu odpowiada za religijność – ale mechanizmu wyobraźni nie potrafimy odtworzyć, choćby w sztucznej inteligencji. Mam wrażenie, że właśnie w tym tkwi sedno człowieczeństwa.
Wspomniałem na początku, że w tym roku wydałeś 11 książek. Wydawnictwo Filia opublikowało m.in. „Czas rezurekcji” – drugi tom cyklu o bracie Hektorze, „Kres zła” – 14. tom serii o komisarzu Eryku Deryle, standalone’y „Uwierz jej” i „Skrzywdzona”, true crime’y „Escobar” i „Katastrofa w Andach” i do tego pięć książek dla dzieci. Przyznaję się bez bicia, z tych tegorocznych premier dla dorosłych nie przeczytałem tylko „Escobara”. Bo, jak to ująłem, „narkotyki mam w nosie”. Czy nie obawiasz się, że takie książki, o bossie narkotykowym, mogą np. gloryfikować zło albo inspirować?
Po pierwsze, Escobar nie był kokainistą. Prowadził narkobiznes, ale sam nie był naćpanym gangsterem z filmu klasy B, tylko człowiekiem o dość sprawnym umyśle i ogromnych ambicjach. Książki true crime w moim wykonaniu nie są po to, żeby kogokolwiek „nakręcać” na zbrodnie czy nielegalne interesy. To nie jest instrukcja obsługi, tylko próba wejścia w głowę zbrodniarza. Często mówi się, że książki o seryjnych mordercach mogą inspirować. Ja raczej zakładam, że mogą… przestrzegać. A jeśli ktoś po lekturze „Escobara” pomyśli: „okej, może lepiej rozwinę LEGALNY biznes niż narkotykowe imperium”, to ja będę zachwycony. (śmiech)

Zatrzymajmy się na chwilę przy „Kresie zła”, czyli póki co ostatnim, tomie cyklu o Eryku Deryle. Nie będziemy zdradzać fabuły, ale powiem jedno, dla mnie to jest najbardziej „kulminacyjna” część. Jest bardzo filmowa, spotykają się tam bohaterowie z różnych twoich serii. Miałem wrażenie, jakbym oglądał „Avengersów” w świecie Maksa Czornyja. Czy ta „kinowość”, to połączenie uniwersów, było celowe?
Dla mnie każda książka musi być przede wszystkim filmowa. Najpierw widzę sceny, dopiero potem przekładam je na słowa. Rozdziały to są dla mnie sceny, a książka jest zapisem projekcji, która odbywa się w mojej głowie. Jeśli więc mówisz, że „Kres zła” czytałeś jak film, to dla mnie ogromny komplement. I nie chodzi tylko o zwroty akcji czy makabryczne sceny. Chodzi o to, żeby czytelnik czuł, że „widzi” tę historię.
Czy połączenie bohaterów było zaplanowane? Wbrew pozorom - nie. Nie planowałem pierwotnie, że do Lublina przyjedzie Honorius Mond, że spotka się z Deryłą i Trembertem. To wynikło z samego procesu pisania. Potrzebowałem antagonisty, który będzie „kulminacją” zła, więc naturalnie pociągnęło za sobą kulminację protagonistów. Gdybym pisał wszystko pod konkretną drabinkę i szczegółową rozpiskę, zabiłbym w tym przygodę. A dla mnie pisanie ma być właśnie przygodą.
Zastanawiałem się jednak, czy przy 14. tomie nie pojawia się pokusa „ciągnięcia serii na siłę”. Czy nie czułeś, że musisz ciągle podkręcać tempo, podbijać stawkę, mnożyć zwroty akcji, tylko po to, żeby utrzymać zainteresowanie przyzwyczajonych czytelników i wyniki sprzedaży?
Zarzut „ciągnięcia na siłę” usłyszałem już przy… czwartym tomie. (śmiech) A pierwotnie to miała być trylogia. Kampania promocyjna mówiła o trzech częściach i koniec. Tymczasem bohaterowie wrócili. Dosłownie domagali się swojej uwagi. Ta historia cały czas we mnie pracowała. Dlatego powstały kolejne tomy. Ja mógłbym napisać podobne wydarzenia z innymi postaciami, w innych realiach. Ale nie, to właśnie Deryło i reszta ekipy „upominali się” o swoje.
Podobnie było z Honoriusem Mondem. Początkowo miał być częścią cyklu o Deryle, ale kiedy zobaczyłem w wyobraźni faceta w fedorze, w Krakowie, z Allegrą Schmidt u boku wiedziałem, że to już jest osobny świat. Nie mógł tego „udźwignąć” Eryk Deryło.
Więc to nie jest ciągnięcie serii z kalkulatorem w ręku. To raczej podążanie za bohaterami, którzy nadal żyją w mojej głowie.
W „Kresie zła” i w ogóle w serii o Deryle mamy mnóstwo scen bardzo spektakularnych, wizualnych, ekstremalnych. Zwłoki nie leżą sobie po prostu z nożem w plecach, są upozowane, rozczłonkowane, makabryczne. Czy nie boisz się, że przy takim nagromadzeniu grozy czytelnik „odwiesi niewiarę” i pomyśli: dobra, to już komiks, ja się nie jestem w stanie z tym utożsamić?
Ty sam powiedziałeś coś bardzo ważnego, że traktujesz cykl o Deryle jak „pigułkę z emocjami”, jak dobry film sensacyjny. I to jest dokładnie to, o co mi chodzi. Gdyby połowa tego, co dzieje się w książkach, wydarzyła się naprawdę, Lublin byłby najbardziej niebezpiecznym miastem świata. Ale fikcja rządzi się innymi prawami.
Jednocześnie bardzo dbam o to, żeby w tej makabrze był autentyzm. Sposób popełnienia zbrodni, obrażenia, skutki ciosów, śmierć, to wszystko weryfikuję medycznie, kryminalistycznie. Pytam specjalistów, sprawdzam materiały. Fabuła może być przerysowana, ale mechanizm zbrodni nie.
Sztuka, w tym kryminał, ma wywoływać emocje. Jeśli przejmuję się losem bohaterów, jeśli czuję strach, napięcie, obrzydzenie, czasem wzruszenie, to znaczy, że ta sztuka działa.
Skoro jesteśmy przy emocjach, czy mogę powiedzieć, że piszesz „kryminały tiktokowe”? Szybkie, efektowne, mocno bodźcowe?
Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą, żeby odpowiadać na pytania o TikToka, bo… nigdy z niego nie korzystałem. (śmiech) Wiem tylko, że to krótkie formy w chińskiej aplikacji, a ja za chińskością raczej nie przepadam, więc to już pierwszy powód, żeby się nie utożsamiać.
Natomiast jeśli chodzi o tempo, owszem, piszę tak, żeby nie było nudy. Nuda w kryminale to grzech śmiertelny. Ale to nie jest „zaliczanie scen” jak na playliście w social mediach. Widzę raczej inny problem, o którym często się teraz mówi, choćby przy literaturze young adult. Młodzi czytelnicy często słuchają audiobooków przyspieszonych 1,5x albo 1,75x, żeby tylko „zaliczyć książkę”. To jest inny rodzaj konsumpcji.
Ja staram się robić odwrotnie - zostawić w tekście samo sedno. Usuwam wszystko, przy czym sam jako czytelnik, zacząłbym się nudzić. Zostawiam emocje, akcję, to, co przykuwa uwagę. Tylko tyle i aż tyle.
Skoro mówimy o „patentach”. W cyklu o Deryle rozdziały bardzo często kończą się cliffhangerem. Jak ja to nazywam: „otworzył drzwi i wiedział, że to już koniec…”. Czy takie chwytliwe zakończenia rozdziałów, szybkie sceny, mocne obrazy to są właśnie twoje „patenty na czytelnika”?
Cliffhanger to nie trik, to narzędzie budowania ciekawości. Jeśli czytelnik nie jest ciekaw, co będzie dalej, książka przestaje działać. Ja sam jestem swoim pierwszym czytelnikiem. Kiedy kończę rozdział, chcę mieć poczucie, że MUSZĘ napisać kolejny, bo inaczej nie wytrzymam. Tak jak czytelnik, który musi przewrócić stronę.
Ernest Hemingway mówił, że trzeba kończyć pracę w momencie największego rozpędzenia, wtedy chce się wrócić do tekstu. Michał Anioł odkładał dłuto wtedy, gdy doskonale wiedział, gdzie uderzyłby za chwilę. Ja mam podobnie, kończę rozdział w momencie największego napięcia.
Czy to patent? Proszę bardzo, można tak to nazywać. Tyle że to nie jest zimna kalkulacja, tylko naturalny rytm mojej wyobraźni.
Przejdźmy do twoich powieści standalone, takich jak „Uwierz jej” czy „Skrzywdzona”. One są inne niż cykl o Deryle. Czytając je miałem wrażenie, że zaczynałeś z jedną koncepcją, a w trakcie całkowicie skręcałeś w inną stronę. Czy rzeczywiście zmieniasz założenia w połowie książki?
To jest bardzo trafne spostrzeżenie, z jednym „ale”. Ja nie zmieniam koncepcji, bo… jej na początku nie mam.
Zazwyczaj wiem, jak zacznę. Mam pomysł na pierwsze rozdziały, na punkt wyjścia, na bohaterów. Potem pozwalam fabule żyć. Nagle okazuje się, że to, co miało być thrillerem psychologicznym, staje się np. powieścią historyczną. „Córka nazisty” jest najlepszym przykładem. Nie planuję dokładnie, dokąd zmierzam. To, że czytelnik czuje nagły skręt w fabule, wynika z tego, że ja sam zostałem zaskoczony. To jest ten moment, kiedy wyobraźnia przejmuje stery. Staram się tylko, żeby nie skończyło się science fiction w kosmosie z Deryłą na Marsie. (śmiech)

Twoje książki na faktach, „Rzeźnik”, „Zimny Chirurg”, „Kolanowski”, „Escobar”, „Katastrofa w Andach”, trudno jest zaklasyfikować. To nie jest klasyczny reportaż, ale też nie „czysty” kryminał. Czy nie boisz się, że to takie „pomiędzy”, i że ani fani reportażu, ani fani fikcji do końca nie będą zadowoleni?
Właśnie dlatego je napisałem. (śmiech) Bardzo szybko okazało się, że jest ogromna grupa czytelników, którzy chcą czegoś innego niż tradycyjny reportaż czy powieść kryminalna. Reportaż często jest suchy, chłodny, mocno faktograficzny. Kryminał - wymyślony.
W moich true crime’ach mamy 100% faktów, ale podanych w formie narracji pierwszoosobowej, w czasie teraźniejszym. To jest nowa forma. Nie chcę nazywać jej gatunkiem, ale faktem jest, że wcześniej czegoś takiego nie było w tej skali. Czytelnik dostaje dwie rzeczy naraz, wiedzę, bo wszystko jest oparte na dokumentach, aktach, materiałach źródłowych oraz emocje, bo wchodzi w głowę zbrodniarza.
To nie jest kopiowanie reportażu ani „udawanie” fikcji. To jest próba wejścia w psychikę człowieka, który naprawdę istniał. Po lekturze zostaje i wiedza, i bardzo mocne przeżycie.
W true crime’ach nie jeździsz w miejsca zbrodni jak reporterzy. Nie robisz „reportażu z terenu”, tylko piszesz zza biurka, na podstawie akt, nagrań, materiałów źródłowych. Czy to nie odbiera książkom autentyczności?
Nie. Autentyczność tych historii wynika z czegoś zupełnie innego niż współczesny opis klatki schodowej czy ulicy. Większość spraw, o których piszę, wydarzyła się dekady temu. Świat rzeźnika z lat 40., Kolanowskiego z lat 70., czy Jocka Unterwegera z lat 80.–90. już nie istnieje w tej formie. Gdybym dziś chodził po tych miejscach i opisywał je „na żywo”, to byłby fałsz.
Mnie interesuje psyche. Najważniejsze jest to, co działo się w głowie sprawcy. Oczywiście, jeśli mam materiały z wizji lokalnych, dokumentację zdjęciową, zeznania, korzystam z tego, żeby zrekonstruować miejsce, mieszkanie, gesty.
Ale kluczowe jest coś innego, próba odtworzenia toku myślenia. Dlatego wybrałem narrację pierwszoosobową w czasie teraźniejszym. Tak, jakby czytelnik szedł krok w krok za mordercą.
Próbowałem kiedyś pisać „językiem” Kolanowskiego, tak jak on mówił w nagraniach. Szybko zrezygnowałem. Miał obniżone IQ, jego wypowiedzi były chaotyczne. To byłoby nie do zniesienia w dłuższej formie. Dlatego zachowuję jego fakty, ale filtruję je przez własny język, żeby opowieść była dla czytelnika strawna.
To nie jest reportaż w stylu Kapuścińskiego. To jest coś zupełnie innego.
Na koniec, czy w przyszłym roku poprawisz wynik 11 książek? Czy będzie ich jeszcze więcej?
Tego naprawdę nigdy nie wiem. Bywały lata „słabsze” – to znaczy takie, w których pisałem przez kilka tygodni książkę, po czym wyrzucałem ją do szuflady, bo fabuła zabrnęła w ślepy zaułek. To też się zdarza.
Z wydawcą mamy oczywiście plany, ale ja nie lubię planowania. Mogę tylko zdradzić, że kończę właśnie książkę, która jeszcze bardziej wymyka się kategoriom. Po części będzie to reportaż, po części true crime, po części coś zupełnie nowego. Temat jest bardzo emocjonalny, trudny i niezwykle poruszający.
I tym cliffhangerem chyba możemy zakończyć.